Broad Peak Expedition 2023 - pamięci Tomka Kowalskiego

Dlaczego? Zanim ktoś zada to pytanie, odpowiem: Tomek leżał na grani szczytowej Broad Peaku, na wysokości 8000 metrów, przez 10 lat, 4 miesiące i 13 dni.

3787 dni i 3787 nocy.

Dziesięć najsurowszych na świecie zim.

Każdy, kto ma kogoś bliskiego zrozumie, o czym mówię, choć pojęcie, co czuli i wciąż czują jego rodzice, brat, przyjaciele jest przecież niemożliwe. Dziesięć lat temu wydarzyła się tam wielka tragedia. I nie, w moim odczuciu nie było wtedy żadnego sukcesu, bo on miał być tylko elementem wielkiej himalajskiej przygody. I ta tragedia rozpaliła serca niemal wszystkich Polaków. Odbył się etyczny Szczyt Podlesicki, na którym obradowano, choć inaczej, nad tym właśnie pytaniem: „dlaczego?”.

Pisano raporty, oskarżano, snuto domysły i wyjaśniano. Ale nikt nie pomyślał o Nim. O Tomku. Wtedy ja również o nim nie pomyślałem, aż do 19 lipca 2022 roku, kiedy to na ostrej śnieżnej grani była piękna, niemal bezwietrzna pogoda. Szedłem tamtędy drżąc, że śnieg ruszy i że spadnę. Nie spadłem. Coś pchało mnie do szczytu.

Szedłem i z jakichś powodów w końcu się spotkaliśmy. Tomek leżał na skalnej ostrodze. Tam, gdzie Jacek Jawień i Jacek Berbeka go ułożyli. Myślę, że to było spotkanie, którego nie dało się uniknąć.

I gdy wreszcie dotarłem na wierzchołek, a potem schodziłem do bazy, znów Go mijając, nie było we mnie radości. Był smutek i myśl, że ktoś musi to wreszcie zakończyć.

22 października spotkałem się z Alą i Markiem, rodzicami Tomka, i z Przemkiem, jego bratem. W jakiejś w smętnej knajpce w środku spowitych nocą Katowic. Nie chcieli mi uwierzyć. Myślę, że byłem w ich oczach szaleńcem, oszustem, człowiekiem, który spadł na ziemię z kosmosu.

Ale zaczęło się dziać, nie powiedzieli mi, że mam to zostawić, żebym się puknął w głowę. Ruszyła machina. Poszukiwanie kogoś, kto zechce wesprzeć ten cel, kto mi uwierzy, zaufa i pomoże.

Wysłaliśmy reprezentanta Polski na igrzyska, z których nie ze swojej winy nie wrócił, jednak nikt, z kim rozmawiałem, chodząc po prośbie, pomimo żarliwych zapewnień, że poprze i pomoże, nie pomógł. Rządzący, przedstawiciele wielkiego biznesu.

Czas płynął.

Zimą, gdy wspinałem się z Piotrem Tomalą w Tatrach, ja i on zrozumieliśmy, że trzeba mieć nie tylko cel, choćby nawet najbardziej szczytny. Trzeba też mieć możliwość pozyskania nań środków. I rozliczenia ich. Postanowiliśmy więc założyć fundację. Wróciliśmy do tego, co już kiedyś się zadziało: reaktywowaliśmy projekt himalaisci.pl, a potem, dzięki uporowi Marzeny Szydłowskiej, zadział się cud: dotarliśmy do pana Radka Piesiewicza. Do jego gabinetu z wielkim oknem, za którym piętrzyły się szczyty dachów Warszawy. I tam pod koniec kwietnia PKOl został partnerem naszej wyprawy.

I się zaczęło.

Szycie specjalnego sarkofagu, który stworzyła dla nas firma Lhotse, poszukiwanie właściwych lin i metody. Jak to zrobimy? Jak dużo czeka nas pracy na 8000 metrów. Jak Go opuścimy? I jak długi będzie zjazd w niebezpiecznym pionowym terenie? 200, a może 400 metrów? I z kim to zrobię?

Zacząłem dzwonić. I spotkał mnie największy zaszczyt i wielkie wzruszenie, bo moi górscy przyjaciele natychmiast, bez chwili wahania się zgadzali. Skompletował się zespół. Sześciu zwyczajnych facetów, którzy postanowili porzucić swe życie i plany, by ruszyć po coś, co wydawało się niemożliwe. Bo skoro nikt tego nigdy nie zrobił...

Dziękuję Wam wszystkim.

Dołączyli do mnie, by pojechać do Pakistanu z przekonaniem, determinacją, wiedzą i doświadczeniem. I z żarliwością: Jarek Gawrysiak, Grzesiu Borkowski, Marek Chmielarski, Krzysiu Stasiak i Marcin Kaczkan. Z każdym z nich spędziłem na górskich wyprawach długie miesiące. Wiele mieliśmy tych wspólnych wypraw, przeżyć i trudnych chwil. I wybierając ich, myślałem przede wszystkim: kim są? Nie pomyliłem się. Okazali się Ludźmi Gór.

Wiedzieliśmy, że łatwo nie będzie. Ćwiczyliśmy w skałach, rozmawialiśmy, konsultowaliśmy i tworzyliśmy coraz to nowe koncepcje. I wreszcie gotowi, w połowie czerwca ruszyliśmy.

To nie było łatwe zadanie. Wspiąć się na 8000 metrów, lecz nie po to, by z małym plecaczkiem, dotknąwszy szczytu, zrobić dwa zdjęcia i uciec w dół. Czekała na nas pod szczytem ciężka i niebezpieczna praca: godzina, a może dziesięć? Tyle, ile będzie trzeba. Drugiej szansy nie będzie.

Po pierwsze, trzeba tam dotrzeć, na ciężko. Z setkami metrów lin, z noszami SKED, z sarkofagiem dla Tomka, ze sprzętem do asekuracji. Z dwiema, a może trzema butlami tlenu. Dziesiątki kilogramów w szturmowych plecakach. Niepewna pogoda, mróz i silny wiatr. Zrobiliśmy to w Nowy Rok islamski, w święto Muharram, idąc w kierunku Szczytu, którego jednak nie osiągnęliśmy, idąc na tlenie z butli już z obozu drugiego. Bo podczas tej akcji nikomu nie mogło się w górze nic stać. Wszyscy musieli być silni, świadomi i przede wszystkim, bezpieczni.

Po trwającej miesiąc aklimatyzacji, 19 lipca, prawie co do minuty rok po tym, gdy spotkałem się z Tomkiem, po 3787 dniach zakończył się jego czas na grani szczytowej Broad Peaku. Pochowaliśmy Go w przepięknej lodowej grocie, którą siły natury tworzyły przez długie stulecia zapewne specjalnie po to. Jakby właśnie w tym celu.

Tak, to była trudna wyprawa, wymagająca wspinaczka i jeszcze trudniejsza, bo bez precedensu, misja.

– Panowie, nie przywiązujcie się do żadnego scenariusza – prosiłem moich towarzyszy. – Zrobimy to, co będziemy w stanie zrobić.

Gdy zeszli, gdy brnąc po uda w mokrym śniegu dotknęli moreny, płakali. Wszyscy.

– Wiesz, to najważniejsza z moich wspinaczek, Raf...

I teraz, gdy siedzę bezpiecznie i patrzę z oddali na Karakorum, na Indus, gdy kurz podróży zmyliśmy ze znużonych ciał, przyszły do mnie refleksje. Słucham nawołującego wiernych na nabożeństwa imama sławiącego Allaha, który uratował proroka Mojżesza i lud Izraela przed ścigającym ich faraonem, i myślę, że tak miało być. Że to po prostu nie mogło nam się nie udać. Że tyle trudu, wysiłku i czasu… to wszystko, jest po coś.

Zapytasz więc: po co to wszystko?

Odpowiem, że w życiu ważnych jest wiele aspektów, każdy człowiek jest inny i inne ma zapatrywania, wartości, marzenia, lęki, lecz jednymi z tych ważnych rzeczy, tym, co łączy nas wszystkich, są godność i szacunek. I grań na 8000 metrów wcale nie jest tu wytłumaczeniem, by o tej godności i szacunku zapomnieć. Lub choćby udać, że tam, wysoko, godność i szacunek nie sięgają. To tylko kwestia uporu i determinacji. I świadomości.

Mam wielki żal. Do świata, agencji, wspinaczy, rządów i do losu wreszcie. Że takie rzeczy się po prostu dzieją. I to na naszych oczach. Nie, nie mam na myśli tego, że gdzieś, w wysokich górach ktoś ginie. Jesteśmy ludźmi, każdego kiedyś czeka koniec. Mój żal skierowany jest do tych, którzy udają, że to nie jest ich sprawa. Do tych, którzy po śmierci partnera idą na kolejne szczyty, a nie zawracają, by posypać głowę popiołem pokory i żalu.

Zrobiliśmy to, co trzeba. W słusznej sprawie i nie dla własnego interesu. Bo można udawać, że nie widzimy zła, lecz to nie znaczy, że się ono nie dzieje.

Dlaczego zatem?

Nie po to, by piętnować, rozdrapywać rany czy kogoś karać, lecz dlatego… Bo... bo tak było trzeba. Bez zbędnych słów. Proszę, by to uszanować.

Rafał Fronia