Relacja z ataku szczytowego! 21.05.2017 godzina 14:18
Atak.
Cicha noc skończyła się dla nas o 2:30. Zamglony księżyc, żółtawy jak pół plasterka cytryny wisiał nad Nuptse, dreptaliśmy raźnie rozgrzewając się marszem i potykając na luźnych, oblodzonych kamieniach ścieżki. Wokół ciemność. Ale tylko przez chwilę, bo z boków niczym na wezwanie dołączały do nas kolejne światełka. Kluczyliśmy moreną, aż wiatr przegnał chmurę i stanęliśmy zdębiali. Przez Icefall ciągnął sznur lamp. Ale nie luźny, czy chaotyczny. Był to ciasno zbity jeden świetlny organizm. A co to oznaczało, okazało się niebawem. Pierwsza duża drabina zakorkowała drogę. Ludzie obejmujący szczeble jak ratunkowe koło na oceanie z drżeniem sunęli do góry, ciągnięci i pchani przez szerpów. Pełzli na czworakach a z tyłu formował się tłum. I tak do końca szczelin, sznur chiński, wojskowy, z plakietkami i transparencikami obwieszeni maskotkami i trzymający linę jak nić Ariadny sunęli w górę.
Do c2 dotarliśmy po 8 godzinach. Wynudzeni staniem, i wyczerpani upałem. Gdyby to było śmieszne, śmialibyśmy się do łez, ale to był horror, że tam nikt nie zginął, to prawie cud.
Dzień 2.
Zgodnie z planem wyszliśmy o 5:30. W porannym blasku Nuptse, która niczym księżyc, świeciła odbitym światłem od roziskrzonego śniegiem wierzchołka.
Dziś cisza i spokój, tylko mała grupka Chińczyków brnie w górę. I niestety zaczyna wiać. C3 osiągamy po 4,5 godz, tylko po to by walczyć z wichrem i wykopywać zabetonowany namiot. Strasznie wieje. Trwamy skuleni w namiocie szarpanym wiatrem i zasypywanym wciąż i wciąż. Dobrze, że choć słońce świeci.
Dzień 3.
Niczym mrówki, albo termity w swoich maskach tlenowych wypełzali z żółtych mrowisk i jak mrówki utworzyli długi, ciągnący w górę korowód dający znak, że słońce tuż.
Na palcach jednej ręki można policzyć tych, co idą bez tlenu. M.in. my.
Ściana nie ma końca, niby tuż, tuż Yellow Band a wspinanie trwa 4 godz. Potem trawers i ścianka pod skały u wylotu kuluaru, 100 m w pionie ale to 7850 więc tempo ślimacze.
Cudem czeka na nas wolna platforma, wykuta w lodzie i zasypana śniegiem, w sam raz na mini namiocik, jedną rozciętą na pół karimatę i jeden śpiwór, nie zanosi się na sen, raczej na dotrwanie do nocy. Jeśli temperatura pozwoli ruszymy po północy.
Summit day.
Jarek decyduje nie wychodzić do ataku co jak się okazało było słuszne. Wiatr na Przełęczy Południowej bezlitośnie szarpie namiotem, w porywach osiągając ok 70 km, na szczycie biały pióropusz śniegu ciągnie się dobrych kilkaset metrów. Jakże silny musi być wiatr, który porywa zbrylony śnieg i lód tak wysoko? Kilkunastu zdesperowanych jednak podejmuje próbę ataku, wychodzą na żebro, potem na Balkon i jeszcze przed Wierzchołkiem Południowym wszyscy zawracają. Następne okno pogodowe dla Everestu 25, 26 maja
Sukces Wyprawy Lhotse!!!!!
Ruszyliśmy zgodnie z planem o 1:00.
Przetrwaliśmy bardzo trudną noc. Silny wiatr, okropne zimno. My skuleni na jednej rozciętej karimacie, pod jednym lekkim śpiworkiem Małacha, świetnym, rewelacyjnym, ale o jednym za mało, czekaliśmy bardziej niż spaliśmy.
Nierozgrzani, bez żadnego posiłku na którego myśl już robiło się niedobrze wypełzliśmy w noc.
Na początku szło nieźle. Ale zimno kazało mi przyspieszyć. Noc bez księżyca, ciemna jak smoła nic, żadnego kuluaru, tylko strome zbocze z na szczęście z twardym śniegiem.
Godzina, dwie, trzy. Wyprzedziłem Piotra i już sam wszedłem w kuluar, za mną migało światełko, Piotr, a dalej, znacznie niżej kolejne dwa. I tak każdy samotnie brnęliśmy w osłonie ścian kuluaru. Wiatr dmący wyżej buczał i warczał ale niżej docierały tylko porywy, niebezpieczne jak się okazało.
Kuluar nie miał końca. Nastał świt, ale było tak zimno, że tylko raz zachwycony płonącym Everestem zrobiłem zdjęcie, tam na grani właśnie załamywał się atak. Wypatrywałem wierzchołka, oglądając się w tył widziałem, że zaraz zrównam się z Everestem, niemożliwe. Zdjęcia, filmy, animacje. Wszystko mi umknęło, nic nie pamiętałem poza tym, że na końcu w lewo. W lewo, mimo, że nad kuluarem potężne dominuje piramida z prawej strony. W końcowej części wąwóz się rozszerza i staje się bardziej płaski, za mną z przewężenia brną 3 małe ludziki, więc Piotra dogoniła kolejna dwójka.
Wreszcie widzę szczyt, po lewej, dam radę! Idę, a właściwie pełznę, gdzieniegdzie przez skałki, ale tak kruche, że z przerażeniem myślałem o tych niżej, na których zrzucałem kamienie. Kolejne metry... rany, to nie szczyt, za nim wyżej kolejna piramida, stroma, z szarych luźnych kamieni.
Nie wiem jak, ale pokonałem te metry i dotarłem do skał. Ciemne, jakby wszystkie prostokątne, poutykane luźno w ścianę. Trudno, teraz w górę. Tu naprawdę się bałem... i nagle, już, tuż, słyszę ryk wiatru ostrzącego grań i aby uciec z tych przeklętych organków skręciłem w prawo... i zdębiałem. Przede mną leży człowiek, w kombinezonie z Mountain Hard Wear, czerwonym. Założone z przodu ręce, kask opuszczony na oczy, i twarz, zielona, zamarznięta miesiące temu. Schowany w maleńkiej niszy, osłonięty przed wiatrem usiadł na chwilę i został na lata. Nie miałem śmiałości przejść szlakiem tego młodzieńca i po prostu go przekroczyć, zawróciłem na rozklekotaną ścianę. W górę.
Jest. Koniec skał i ostra jak nóż grań. Nie, nie da się stanąć na szczycie Lhotse. Można na nim usiąść okrakiem. Wychyliłem głowę. Wiatr. Dudniący i ciskający lodowymi igłami. Jedną ręką złapałem się tej grani a drugą wyjąłem aparat... zamarzł. Telefon. Rany jak dobrze, choć sam nie wiem po co go zabrałem. Ale dłoń, zimna jak lód, nikt nie przewidział, że ekran ma działać jak puka się w niego soplami. Chucham, palec wkładam do ust... wreszcie cyk, cyk, cyk. 3, 4, starczy, bo będę miał zdjęcia, ale nie nie będę miał palców. W dół... szybko.
Wypatruję Piotra. Jest pod ścianą. Tylko, gdy zszedłem okazało się, że że to nie Piotr a trójka, a nie dwójka Chińczyków, na tlenie... po kolejnych metrach spotykam Piotra, ile mu zostało? 50, 100 m do szczytu? Godzina tam i z powrotem?
Zanim zapytałem, już wiedziałem. Biały jak papier nos, i zacieranie dłoni. Kilka odmrożonych palców. Decyzja należy di wspinacza: szczyt i nóż chirurga, albo jak najszybciej w dół... i być może ocalenie palców.
I tak zrobiliśmy. Do c4... tu padliśmy na dwie godziny, ale Jarek z c3 darł się na nas, w dół, koniecznie w dół. I tak zrobiliśmy, tam dzięki tlenowi mam nadzieję uratowaliśmy każdy koniuszek przemrożonych palców.
Już w nocy dotarliśmy cali do c2.
Uf.
Powrót...
3mano
Raf