Wszystko ma swój kres, każda droga, nawet ta na szczyt, nawet wtedy gdy nie uda się tam dojść.
Bo podróż to część życia, a życie to część innej, dłuższej podróży.
Także szczere pragnienia by wyprawa była udana zostały spełnione, wróciliśmy, wszyscy.
Teraz czas na wspomnienia i realizację nowych marzeń, wyzwań i celów, bo to z nich składa się życie wojownika i choć niejeden raz zaklinamy się, że to już koniec, że wystarczy... to nie jest to prawdą, bo nasza pasja jest silniejsza, jest paliwem bez którego ustanie silnik naszego życia - szczęście. Jest wodą, dzięki której żyjemy.
A teraz kilka słów, spisanych na gorąco. Kiedy zeszliśmy do bazy, kiedy pijani w sztok Irańczycy darli japę i nie mogliśmy spać, kiedy czerniał nos i palce Piotra a ja przy świetle latarki zagrzebani w śpiwór spisywałem zapamiętane z drogi na szczyt myśli, kiedy nie wiedzieliśmy jeszcze, iż następnego dnia tak potoczy się życie, ale o tym troszkę później...
Radość (i inne piękne uczucia) ze zdobycia szczytu nie przychodzą od razu.
Najpierw jest strach. O to by donieść siebie i sukces w dół, do bazy. Po drodze jest Icefall, a co jeśli Annuszka rozlała już słonecznikowy olej?
Potem przychodzi ból. Bolą nogi, bolą mięśnie, od ciągłego kaszlu boli brzuch i żebra, bolą usta spalone tak, że nie można się ani uśmiechnąć ani splunąć, ba skrzywić nawet, policzki płoną, czerwone jak ogień oczy pieką, palce dłoni i te w butach przemrożone, drżą kolana. Każdy organ wewnątrz, słyszę je jak pulsują w takt z sercem.
Potem przychodzi głód. Po śniadaniu z tosta i dżemu w C2 nic nie jadłem... przez trzy dni, tylko izotoniki, od których wstrząsany torsjami na sam ich zapach wydalam tylko żółć. Czwarty dzień to kolacja, ryż i dhal, mała łyżka w C2. Dziwne, że to zostaje w żołądku...
A potem, już na dole, przychodzi brud. Czuję, że śmierdzę. Pot zalewał plecy, wilgotny puch w ciuchach, termiczna bielizna, sikanie do butelki podczas niekończących się nocy, sól zakrzepła na twarzy razem z płatami kremu i pomadki UV. To co wyszło z nosa, z ust... krew. Gdy docieram do bazy, najpierw chcę pić, a zaraz potem zmyć to wszystko z siebie, to jak oczyszczenie żydowskie, nowy chrzest.
I wreszcie, po obiedzie, po tym jak przestałem myśleć o swoim egoizmie i dałem znać bliskim, że żyję... przyszła. Radość i inne miłe uczucia. Tak, wczoraj, 20 maja, o 7:47 czasu nepalskiego, samotnie zdobyłem szczyt Lhotse. 8516 m npm, czwartą górę ziemi. I bardzo się cieszę. Że żyję.
A teraz po kolei.
Atak na szczyt.
Ile postawię na szachownicy? Na stole pokera z Górą? Jaką będę figurą, pionkiem?
Ale najpierw... zszedł Tashi, jeden z szerpów, mówi, że w naszym C2, ani w C3 nie ma Hermana. Gdzie jest nasz przyjaciel, czy kolejną noc w C4? Jeśli tak, to już nie ma tlenu, to właśnie tam umiera. A my leżymy w bazie i nic, kompletnie nic nie możemy zrobić.
Wracam do góry...
Wyszliśmy z bazy o 3:30. Icefall przed nami i coraz liczniejsze światełka latarek włączające się do powolnego ruchu na ścieżce, który płynie w kierunku lin. A księżyc zza chmur jak pół plasterka cytryny, żółtawy, kwaśny i niewyraźny. Szliśmy i szliśmy, aż nagle chmura znikła i na ścianie labiryntu lodu ukazał się świetlny robak. Dżdżownica ze światełkami zamiast pierścieni, wiła się jak prawdziwa, nieziemska istota, tyle, że jak doszliśmy, to okazało się, że to 200 luźnych, świecących istnień, a każda ciut inna. Tylko zgodny ruch, powiązanie do lin i drabin scaliło tą masę w jednego długiego, fosforyzującego niebiesko w lodzie potwora. Przyssaliśmy się do jego ogona jeszcze go wydłużając. I tak dotarliśmy do pierwszej drabiny gdzie potwór stanął i dowiedzieliśmy się jak różne go tworzą istnienia. Korek. Stoimy, a potwór się rwie i zbija w kupy. Stoimy, a ja przyglądam się temu cyrkowi i gdyby nie było to przerażające, byłoby śmieszne. Na drabinę wpełzła Hinduska, na czworaka, jeden szerpa ją ciągnie i zachęca jak psa cyrku, pokazuje coś... a drugi pcha za tyłek. Potem po drabinie przebiegł jakiś szerpa, nawet się nie wpiął, a potem utknął na szczeblach młody człowiek, po porażeniu. Z trudem przekładał nogi, jedna ręka bezwładna obejmowała drabinę, szerpowie ciągnęli. 10 metrów aluminiowych, kolebiących się szczebli, wiem, to jego marzenie, przełamywanie barier, ale czyje życie w zamian jak coś pójdzie nie tak? Kolejna drabina, kolejna kolejka, pół godziny stania. Wiele razy staliśmy czekając i dziękując losowi, że pogoda stabilna, gdyby się teraz załamało, ten tłum po prostu zacząłby zamarzać, a my razem z nim. Do C2 docieramy po 8 godzinach, jemy obiad, potem namiastkę kolacji: dhal i ryż, skąd miałem wiedzieć, że przez kolejne 4 dni nic nie będę jadł? Przychodzi sen, wspomagany stilnoxem, dobry. Ruszamy dalej o 5:30.
Nie mogę spać, leżę w namiocie, usta palą. Pić! Hałas w głowie – kiedy to przychodzi radość ze zdobycia szczytu? Tylko wtedy, gdy mam pewność, że uciekłem górze, że przeżyję. Choć ja nie walczyłem z górą. Walczyłem sam ze sobą na jej zboczach, jak Don K. na polach Andaluzji z ramionami nieistniejącego w kuluarze wroga. Czy słyszał ktoś, że można wygrać z bieżnią? Albo z maratonem?
Więc ruszyliśmy do C3 o 5:30. Zimno. Ale to dobrze. W ścianie, na linach znośnie, bez tłumów i rankiem, nie ściorani słońcem jak ostatnio docieramy do namiotu i możemy „spokojnie” zacząć wykopywanie go spod setek łopat zabetonowanego śniegu. Tony śniegu zsuwając się w dół seraka pokrywały przez długie dni nasz namiot warstwa po warstwie, niczym rzeczny muł skorupę ślimaka. Jak dobrze, że skorupa Mountain Hard Weara twarda i nie poddała się naporowi. Namiot przetrwał. Wpełzamy w ciasny tunel. Leżymy, nic się nie chce, ani jeść, ani pić, ani spać. Słońce i wiatr. Wewnątrz upał straszny, na zewnątrz zimno okrutne, nie nic po środku. Zamykam myśli, po prostu trwam. I tak przychodzi noc. Jarek tłucze się w nocy, strząsa biały szron oblepiający wnętrze namiotu, pada na twarz, za kołnierz, gotuje, pakuje, szarpie, przesuwa... poszedł w noc. Krzyczymy słowa otuchy i powodzenia. Ciemno, w namiocie ciut luźniej. Nie możemy leżeć, coś każe nam już iść. Pakujemy plecaki, ciężkie, jak cholera, mimo że odchudziliśmy nas do bólu, o 7:00 wychodzimy w górę.
Serak, potem drugi, długie zbocze, lód szklący się pod rakami, czasem osuwający się śnieg, trawers i Yellow Band, ludzie wiszą na linie, mini trudność i natychmiast trudności z przejściem, kilka metrów skały i dziesiątki minut zmagań. Omijam ten cyrk, bez liny, bokiem, bez trudu można to przewspinać i być powyżej... kolejny trawers i widzę z prawej mur skał opadający z kopuły Lhotse, a obok ostrogi żółte kropki namiotów. Gdy docieram do C4 godzinę później cudem znajduję starą platformę, jedyną, wykutą w lodzie ze znojem przez nieznanych mi poprzedników. Odgarniam śnieg, setki łopat. I czekam na Piotra, który dociera później, rozbijamy namiot, który on niósł, nie ja, błąd pakowania. Zmarznięty czekaniem, skonany kopaniem wpełzam. Gotowanie, gotowanie, potem ciemność, wiatr na zewnątrz, straszne zimno nadeszło i straszna ciasnota. Czekanie na nocny atak, w żadnym razie nie jest to odpoczynek i przyszedł strach, co będzie za 5, 8 godzin, czy wszystko przygotowane? 7850 m, pamiętam Makalu gdy zabiła nas z Kin nie sama góra czy pogoda a wysokość spędzonej przed atakiem nocy na 7900. Wysokość! Niszczyciel życia, strefa śmierci. Zabójca. Mija godzina, potem dwie, po tabletce sen przychodzi falami, jak morze na plażę, zlizuje z nas ciepło. Gdy się budzę – jestem owinięty śpiworem, Piotr nie, przykrywam Go, zasypiam, potem znów szukam jego nóg w ciepłym odwłoku śpiwora i znów jestem tam sam, a on leży drżący, przysypany szronem... Wreszcie północ. Gotowanie, para, która zamarza. Ogrzewacze, zmiana baterii, szykujemy picie do cameli, batony, których i tak nie zjemy. W kucki, w ciemności i zimnie, a na zewnątrz wiatr i światło - więc jeszcze ktoś będzie dziś próbował, nie będziemy sami. To zimno, ten wiatr. To paradoksalnie dzięki zimnu chcę już iść. Iść. Ruszyć, zginać kolana, oddychać głębiej, bić dłońmi o uda, rozgrzać się wysiłkiem.
O 1:00 wypełzamy, lina wisi 10 metrów dalej, jest początkiem. Cienka, silna nić Ariadny – ale bardziej po to by iść tam, a nie stamtąd wrócić. Przebijamy piątkę, ale klapnięcie jest słabe, tak jak my przeciw tej czarnej, zimnej nocy na zboczach Lhotse's Face.
Ruszamy. Ja oczywiście pierwszy, jak zwykle, wyrywam się jak do biegu i z każdą chwilą jestem dalej od Piotra. Bez kontaktu, każdy sam, a wokół czerń i wiatr. I ostre zęby mrozu. Metr, pięć, oddechy, ten brak czegoś co uspokoi płuca, tlen. Nieważne ile odpoczywam, gdy ruszam: krok, dwa, trzy, pięć... i znów nie mogę. I to „nie mogę” przychodzi coraz częściej: 20 kroków, 15, 10, 5, 3 kroki i przerwa. Głowa wydaje rozkazy, a ciało pragnie tlenu, wyrywa się, chce to zakończyć, wrócić, pada na kolana. Ile jeszcze? Kuluar. Jeszcze tylko kuluar. Zegarek: godzina, dwie, trzy. Za mną różowieje Everest. Od wschodu spływa jego zboczem płonąca żółcią brzasku lawa, a na grani garść świetlików. Walczą, idą. Tak, jak ja. Do szczytu, po coś. Mój kuluar, ich grań – cel taki sam – szczyt. Pragnienie człowieka, prośba o spokój, którą niosą do kościoła i być może dostaną odpowiedź i to co ją zamieni na spokój. Bóg. Nieważne. Mój spokój jest tej nocy na końcu tego kuluaru. Wstaje dzień. Ja wpełzam w tą nić bieli biegnącą jak linia wykresu ekg, zakosami w górę, ku niebu. Ku czemu? Ku Bogu? Pełznę. Kuluar nie ma końca, patrzę w tył, Balkon jest już jakby niżej, punkty będące tam gasną w świetle dnia, potem już wiem, zawrócili przed Południowym Wierzchołkiem, wiatr ich wręcz zwiał. Ja idę dalej, wołam w głowie – Pomóż! Ale kto? Myśli, wybiegam w przyszłość, plany: idę morską plażą wypatrując foki, chcę przeżyć, ale też chcę wejść i chcę zobaczyć fokę. Myślę o ludziach, którzy to docenią, ja już nie idę dla siebie, idę dla dumy z siebie, robię coś co jest ponad mnie, kuluar – czy To w ogóle ma koniec? Już nie walczę o tlen, już cały jestem walką, to jest cel, idę, ale tylko w przerwie tej walki. Opadam na dłonie, teraz już naprawdę pełznę. Ręce w śnieg, na skalne stopnie i występy, zamykam oczy, nie potrzeba patrzeć w nicość, tam gdzie idę nie ma końca. Ciągnę linę, podciągam się, nogi idą w dole, setki metrów, tam gdzie Piotr. Widzę Go. I czasem, jeszcze niżej jeszcze jakieś światło, ruchome, małe punkty. Dwa, może trzy, ale to nieważne. Nic nie jest ważne, zapadam się. Metry. Nie. Zegarek, czas, a nie odległość. Zegarek kłamie, liczę metry: 7900, 8000, 8100, 8200, 8300, 8516... gdzie ja jestem? Ile? Chcę wiedzieć ile jeszcze? Dwa miesiąca, dwa, tyle pracy, trudu, nadziei – gdzie jestem teraz aby je spełnić? Godzina? Dwie? Może pół? Ile czasu jeszcze abym mógł to spełnić? Ile muszę wytrzymać?
Gdybym nie oddychał non stop otwartymi na oścież ustami zagryzłbym zęby i skruszyłbym je w akcie wysiłku woli. Ile? Za 100, 200 metrów przyszła odpowiedź: siodło, przełęcz, koniec kuluaru. Jest! Ale zdjęcia, obejrzane filmy, szkice i ryciny, przeczytane opisy szczytu – wszystko zniknęło, zapomniałem gdzie jest szczyt, i jak wygląda. Pamiętam jedno – po lewej stronie, na końcu kuluaru, po lewej stronie. I wreszcie jest – Ona, skalna piramida. Wygram! Idę: metr, dwa, widzę ją, mimo, że ta z prawej wydaje się jakby wyższa. Idę. Ale... nie. Nie! Nie, to nie jest szczyt. Zza piramidy wyłania się kolejna grań i skalna ściana. Przegram! Nie dam rady. Ile? Ile jest do tamtego szczytu? Nic, chwila pustki, po prostu próbuję oddychać, nie ma mnie tam, nie mam już pytań, po prostu krok, potem drugi, tlen, śnieg, zimno, przekładam ogrzewacze, ruszam palcami – 10. Nie, nie 7 razy, ma być 10 razy co drugi krok, inaczej je stracę, moje palce, 10 razy, zgiąć, wyprostować, zgiąć... Nie ma śniegu, kuluar wstaje, kończy się, ja wstaję również, to tu. Jest, nade mną. Ostatnie 30 metrów. 8 sekund tam na dole, na szkolnej bieżni, tu 8 pięter. Nie, nie 8, mniej, 4 piętra, wejść na czwarte piętro. Ile czasu, pół godziny? 30 minut, ileśtam kroczków i podciągnięć dłoni w górę. Szara, spękana skała, luźne, ostre kawałeczki Góry jak kolce jeża, kwadratowe klocki, luźne i podobne do siebie, niebezpieczne. Mogę runąć w dół, ale jest lepsza droga – obok w prawo, śnieżny zakos i mały kuluarek, skręcam i... dębieję. Tu ktoś leży: czerwony kombinezon, kolano, brzuch i splecione na piersi ramiona i czapka a pod nią twarz. Zielonkawa, martwa, spokojna, zamarznięta. Ale młoda i gładka, śpi. Wróciłem na skałę. Nie mogę przejść nad tym człowiekiem, nie mogę zakłócić mu snu. Wróciłem na skałę... kolejne oddechy, już nie kroki, ja idę oddechem. Śnieg, nie skała. Śnieg. Grań. Ostra jak nóż. Wiatr. Ostry jak nóż. Koniec. Łzy, ostre jak nóż. Ulga. Ostra, odcięła wszystko, to co za mną już nie ma znaczenia. Wygrałem. Ze sobą. Stoję ja „drugi”, tam w dole z pochyloną głową i stoję ja Tu, z podniesioną głową. Tamten znika, ja nie.
Zdjęcie. Dowód. Komu? Nie wiem, zdjęcie. Palce sztywne, trzymam się grani, właściwie to ja nie jestem na szczycie, on jest za ostry, trzymam na nim dłoń, przyciskam siebie do grani a wiatr próbuje mnie z niej zeskrobać i porwać. Jest aparat... nic, zamarzł. Telefon, jest! Palce, palce to sople: stukam w ekran i nic. Nie mam drugiej ręki – mam tylko kotwicę, więc chucham, proszę: zadziałaj, proszę! Pstryk, pstryk... 2, 3, 4 zdjęcia, sobie, za grań, ku Everestowi. Starczy, teraz uciekać. Zaraz będę miał zdjęcia, ale nie będę miał palców. Schodzę. Rany, jakże tu stromo...
Szukam wzrokiem Piotra... nigdzie nie widzę partnera, nie wiem czy idzie, czy zawrócił? Gdy zrównałem się z dwójką Chińczyków idących z szerpą na tlenie zdziwiłem się, że jednym z nich nie jest Piotr, wtedy pojawiła się obawa... ale po chwili, w kuluarze spotkaliśmy się, schował się w załomie kuluaru chroniąc się przed lecącymi kamieniami i próbował rozgrzać dłonie, nie jest dobrze, nos biały jak papier, zamarznięty na kość, widzę że dłonie bez czucia, a tam w górze troche trudnego wspinania, to koniec, nie da rady. Tak blisko, 100 metrów. Tylko 100 metrów zabrakło Piotrowi, ale te 100 metrów to godzina, może dwie? Decydujemy schodzić. Obaj...
A teraz kilka faktów z powrotu...
Kiedy minęła noc po zejściu ze szczytu i nastał słoneczny ranek zdziwiły mnie hałasy, Jarek darł japę z namiotu i stanowczo się czegoś domagał... i to po polsku. Kiedy krzyki ucichły sprawa się wyjaśniła: palce i nos Piotra czernieją, musi spadać. I to nie w trekkingu, przez dżunglę, gdzie brud, syf i nadciągający monsun czekają z zakażeniem. Decyzja zapadła w pięć minut, w kolejnych minutach ubezpieczyciel wyraził zgodę na ewakuację a po kolejnych pięciu minutach z Lukli został poderwany śmigłowiec. Mieliśmy 10 minut na spakowanie sprzętu i 10 minut na dojście do lądowiska. Szaleństwo.
Pakując siebie i upychając kolejne wory wiedzieliśmy, że zostawimy wiele poupychanych po bazie klamotów... i Jarka z tym wszystkim. Trudno, taka karma.
Obładowani swoimi worami i bagażami Argentyńczyków, którzy odmrożeni polecieli już do Kathmandu pobiegliśmy na lądowisko a po chwili ich śladem do stolicy.
I tak spełniło się marzenie Piotra, poleciał śmigłowcem. Trochę nie z własnej winy i wcale tego nie planująć. Nie tak miał wyglądać nasz powrót. Czarny Eurocopter pilotowany przez Włochów dowiózł nas najpierw do Lukli a po uzupełnieniu paliwa do Kathmandu, trochę ponad godzinę lotu!a tu zamiast agenta czekała na nas karetka. Kiedy odmówiliśmy rozdzielenia się z bagażami pielęgniarka nakazała załadunek wszystkiego. I tak 150 kilogramów sprzętu, jeden odmrożony i jeden oślepiony Chińczyk zostali upchnięci na pakę ambulansu i na sygnale ruszyliśmy do szpitala. Ulice stolicy, jak zawsze: jeden wielki korek, ścisk, hałas i spaliny, i nic nie zmienia fakt, iż syrena wyła a kierowca lawirował zygzakiem pod prąd - ledwie przesuwaliśmy się do przodu. Kiedy w końcu dotarliśmy do szpitala, kiedy wyładowano cały ten bajzel i zaczęto robić Piotrowi badania... ekg, i inne „potrzebne” zabiegi, szykując się do prześwietlenia płuc zaczęliśmy kombinować jak stamtąd uciec? Nieubłaganie zbliżał się czas odlotu, a my utknęliśmy w jakiejś willi na zadupiu przerobionej na szpital dla odmrożonych. W każdej sali leżą jacyś delikwenci ewakuowani spod Everestu i innych gór i poddawani są równie bzdurnej jak Piotr procedurze, są też Ricardo i Andres – nasi argentyńscy przyjaciele, mimo grożących amputacji humory im dopisują, witają się z nami jak z bliską rodziną (w końcu przywieźliśmy im ich bagaże:)). Procedura trwa, wyjściu stamtąd przed wykonaniem kompletnych (i zapewne kosztownych) badań nie może być mowy.
Piotra zamknęli w pojedynczej sali, TV, łazienka, no Wersal, a ja kombinowałem jak nas stąd uwolnić. Lekarz mówił -że jutro, ja - że musimy odjechać za pięć minut, on - że to niemożliwe! W końcu pokazałem mu mail od Miss Holly i naściemniałem, że mamy za godzinę spotkanie w ministerstwie alpinizmu (o ile takie w ogóle jest w Nepalu) i że ma tam być sam Prezydent Nepalu i że jak się spóźnimy to on, Pan doktor będzie miał przechlapane :). To poskutkowało, byliśmy wolni.
Szybkie zakupy, szybki prysznic. Prysznic! Ciepła woda leje się z góry, i może się tak lać i lać... spotkaliśmy się z Simone i Pawłem, z którymi razem mieliśmy odlecieć wieczorem do kraju...
I tak się stało, że w 3 doby od ataku szczytowego byliśmy w kraju, to chyba rekord.
Tak, prawie wszystko się udało. Piotr wraca do zdrowia, Jarek wrócił do Polski drepcąc do Lukli i użerając się z agentem i wszystkimi jego niemocami.
Wyprawa zakończona...
Dziękujemy Wam Wszystkim za ciepłe słowa, za wsparcie, cierpliwość, wyrozumiałość i pomoc. Za to, że czytaliście nasze relacje, to dodawało nam energii. To były dla nas trudne, ale jakże wspaniałe dwa miesiące.
Pozdrawiamy serdecznie,
Zespół Polish Everest Lhotse Expedition 2017
Rafał Fronia
Jarek Gawrysiak
Piotr Tomala